|
|||||||||||||
1.
Wstęp. Spotkanie w Szczecinie, 17
grudnia 2021 roku „Wszystko zaczęło się na
Niebuszewie” – powiedziała Natalia, powiedziała Weronika.
Zdanie to zapisałem zielonym cienkopisem na niewielkiej
kartce z myślą o tym, że być może ono pozwoli mi otworzyć
opowieść. Do świąt pozostało już kilka dni, na niewielkim
stoliku leżały pączki twarogowe, pachniało kawą i sierścią
Kuny. Pracownia Natalii w szczecińskim INKU, czyli
Inkubatorze Kultury, jest przestronna i jasna. Uwagę
przykuwa poliptyk przedstawiający rodziców
artystki, jej brata i ją samą. Wpatrywałem się w niego dyskretnie,
onieśmielony realizmem i intymnością ujęcia. Obok na
ścianach Sceny
leśne, prace starsze, nowsze, trochę książek.
Podczas poprzedniego spotkania na podłodze leżały wywołane
już zdjęcia do wystawy w Greifswaldzie: zdjęcia portretowe
Käthe i Martina Meyerów z cyklu „Sara & Israel” .
Dziś ich nie ma, ale przecież są. Rozmawiamy o nich – jako
o części dużego projektu Weroniki Fibich i Natalii
Szostak. Jego pierwsza odsłona nazwana została Wprawka, kolejna
immer noch Schnee
und Eis, w tym momencie przybrał nazwę Experiment in
Catastrophe. W dwóch przypadkach tytułowe
określenia są nawiązaniem do Hannah Arendt, do jej
precyzyjnej i kontrowersyjnej zarazem refleksji[1].
Oba dotyczą niemieckich Żydów z rejencji
szczecińskiej, deportowanych w lutym 1940 roku do
okupowanej Polski i tam zamordowanych. Chcę zrozumieć sens
podjętych przez artystki działań i skonfrontować się z
odmienną od mojej wrażliwością i różnym językiem
komunikacji. Chwytam się więc początkowo uporczywie tego,
co jest mi znane. Stąd tak chętnie wychwytuję słowa o
Niebuszewie, informacje o znajomych ulicach i odnośniki do
przeszłości, którą kiedyś opisywałem z punktu
widzenia historyka. Wchodzę w ten świat onieśmielony.
Łowię sensy, boję się nadużycia i fałszywych
tropów, ale Natalia i Weronika namawiają mnie do
tego, żebym porzucił ten niepokój, bo zależy im na
mojej interpretacji. Dlaczego? W ich przekonaniu jestem
częścią projektu – jako naukowiec, ale również jako
odbiorca, osoba, która nie co dzień może, ale
często przechodzi szczecińskimi ulicami zachowującymi
pamięć kroków dawnych mieszkańców, mijam
budynki, w których oni mieszkali. Jest oczywiste, że dziś to już inne
miasto, ale przecież nie zostało ono zbudowane od nowa. Po
II wojnie światowej zasiedliliśmy je, choć było mocno
zniszczone, moszcząc się często w nieswoich faktycznie
mieszkaniach i przyzwyczajając do pozostawionych przez
Niemców przedmiotów. Część z nich należała
do niemieckich Żydów, ale o nich zupełnie
zapomniano. Mówiono wyłącznie o „Niemcach”,
„szwabach”, „hitlerowcach” i „poniemieckim”. Bez
jakiejkolwiek świadomości, że ludobójczy walec w
tej części Europy rozgniatał również tych,
którzy mówili językiem Johanna Wolfganga
Goethego i Alfreda Döblina, ludzi czujących się
częstokroć bardziej ich spadkobiercami niż sędziwych
rabinów. Nie wystarczało nam wyobraźni, aby
to pojąć. Jakby jednowymiarowy obraz był bardziej
wartościowy, a może tylko potrzebny. A może było na to
zbyt wcześnie? Dopiero po latach, dzięki determinacji i
wytrwałej pracy takich ludzi jak dziennikarz i aktywista
Andrzej Kotula, szczecińska historia z roku 1940 znalazła
właściwy wymiar w opowieści o mieście i regionie[2].
Uznaliśmy ją za istotną, a zatem i wartą pielęgnowania, co
oznacza, że staramy ię znaleźć dla niej miejsce w
zbiorowej pamięci. Nie jest to sprawą łatwą. Los pomorskich Żydów stał
się ważny również jako przestrzeń artystycznej
eksploracji. Chciałbym się więc dowiedzieć, dlaczego dwie
artystki zainteresowały się nim na progu drugiej i
trzeciej dekady XXI wieku, jakie są intelektualne i
emocjonalne źródła ich pomysłu. Niebłahe jest
również pytanie: dokąd to wszystko zmierza?
Odpowiedzi poszukać chciałbym w tym, co wiem, w tym, czego
się dowiedziałem, ale też w niewypowiedzianym. Cisza jest
bowiem w opisywanej realizacji przejmująco obecna – jako
fakt i jako wskazówka. 2. Deportacja Żydów z rejencji
szczecińskiej, 12/13 lutego 1940 roku Projekt odnosi się do konkretnego
wydarzenia, choć nie wiem, czy wyrażenie „odnosi się” jest
właściwe. Być może prawdziwiej jest napisać, że jest to
projekt zakorzeniony w sytuacji i ludzkich emocjach,
których początkiem była deportacja, do jakiej
doszło w nocy z 12 na 13 lutego 1940 roku. Poprzedziły ją
lata ciężkiej pracy i cierpienia. Praca ta polegała na
tym, aby zohydzić jednych ludzi drugim. W jej skutecznym
wykonaniu pomocne były idee. Jedne były wstrętne, jak
rasizm i antysemityzm, w inne wielu wierzy do dziś: w
modernizację, demokrację, społeczną równość. Bo wbrew temu, w co jesteśmy
skłonni często wierzyć, „zło nie rodzi się wyłącznie ze
zła, lecz także z tego, co w założeniu miało być dobrem”[3].
Spostrzeżenie to pochodzi od wybitnego znawcy hitleryzmu,
historyka Götza Aly’ego, przekonująco pokazującego,
jak mocne wsparcie antysemityzmowi dał masowy awans
społeczny, mający swój początek w
dziewiętnastowiecznych przemianach, naznaczony często
ludzkim stresem, niepewnością i rozczarowaniem. Naukowiec
objaśnia również to, że w okolicznościach, jakie
powstały w Niemczech w latach 30. i 40. XX wieku,
ów proces przyczynił się do bezprecedensowej w swej
skali zbrodni, będącej ostatnim akordem cywilizacyjnego
załamania. Samo słowo „praca” może budzić w tym kontekście
wątpliwość, ale przecież wsłuchując się w to, co miał do
powiedzenia Adolf Eichmann w trakcie jerozolimskiego
procesu, nieustannie przekonywani jesteśmy o potężnym
wysiłku, za którym stoi mnóstwo liczb i
organizacyjnych decyzji, ludzi przestawiających zwrotnice
kolejowe, wypędzających innych z ich domów, ludzi
odbierających innym ludziom mienie, w końcu: ludzi
mordujących innych ludzi. Podobnie rzecz się miała z
deportacją roku 1940, którą poprzedzały wieloletnie
zabiegi i szereg świadomie podejmowanych decyzji.
Wypracowywano je w niemałym trudzie i systematycznie
opłacano. Nie były one od początku jednoznacznie
ukierunkowane na Zagładę. „Ostateczne rozwiązanie kwestii
żydowskiej” było bowiem upiornym procesem, możności i
niemożności, realizowanym początkowo pod płaszczykiem
polityki, prawa, coraz bardziej degenerującym obie sfery
życia publicznego, w końcu samych jej wykonawców.
Finałem procesu była śmierć w gettach, leśne egzekucje,
doły śmierci, Auschwitz, Bełżec, Treblinka i inne miejsca,
gdzie mordowano na skalę i w sposób dotąd nieznany.
Raul Hilberg, wielki historyk Zagłady, napisał, że moment
ten był efektem „wewnętrznej logiki niezauważalnej nawet
dla samych sprawców, logiki pierwotnej, istniejącej
poza racjonalnością i irracjonalnością”[4]. Za tym trudem kryło się cierpienie
ludzi stopniowo pozbawianych człowieczeństwa. W całych
Niemczech przebiegało to podobnie, więc los Żydów
pomorskich nie był wyjątkowy. Zaczynało się od odebrania
możliwości pracy w wybranych urzędach (1933),
później dodano do tego prawne naznaczenie
odmiennością przez ustawy norymberskie (1935), przemoc
symboliczną i realną, zrealizowaną w sposób
bezwzględny i prowokacyjny w trakcie pogromu 9/10
listopada 1938 roku. Działania te uzupełniało wyrzucenie z
Rzeszy tych Żydów, którzy obywatelami
Niemiec nie byli (1938), i ciągłe „przekonywanie” do ich
opuszczenia tych, którzy byli obywatelami
niemieckimi. Podszyte to było w znacznym stopniu chęcią
przejęcia większej części ich majątku, bo ideologia to
jedno, a ekonomia – drugie, zwłaszcza że państwu brakowało
dewiz. W końcu przyszedł czas na deportację. Ona sama wciąż jest dla badaczy
zagadką. Jej intencje są czytelne, widać je doskonale w
kontekście planów, zakładanych i zrealizowanych,
ale przecież jest w niej także coś wyjątkowego. Pomorscy
Żydzi byli pierwszą grupą obywateli niemieckich
zamieszkujących obszar „starej Rzeszy”, których w
tak dużej grupie, liczącej sobie ok. 1100 osób,
wywieziono całkowicie bezprawnie i w warunkach urągających
elementarnej przyzwoitości poza granice Niemiec. Dlaczego
do tego doszło? Żeby „wprawić się” w tym, co stanie się
powszechne w roku następnym, bo masowe deportacje
niemieckich Żydów rozpoczną się jesienią 1941 roku?
A zatem: czy był to eksperyment dotyczący tego, czy opinia
światowa zaprotestuje przeciwko wyrzuceniu ludzi z
własnych mieszkań? A może było to spełnienie wulgarnych
ambicji gauleitera Franza Schwede-Coburga, marzącego o
tym, by Prowincja Pomorze stała się jako pierwsza w Rzeszy
„wolna od Żydów”? Najbanalniej brzmi uzasadnienie
ekonomiczno-organizacyjne, a więc chęć stworzenia miejsc
dla Niemców z krajów nadbałtyckich,
repatriowanych do „starej Rzeszy” i przeznaczonych do
pracy w wielkim przemyśle. Stoją za nim poważne argumenty.
Bez pełnej dokumentacji snuć jednak tylko możemy domysły,
jedne są mniej prawdopodobne, inne bardziej. Tym,
których wygnano z mieszkań w Szczecinie,
Stargardzie, Greifswaldzie czy Stralsundzie, to, co dla
historyków ma znaczenie, było zapewne obojętne. Im
przyszło skonfrontować się z czymś nieoczekiwanym i
obezwładniającym. Porażająca w wymowie jest
instrukcja dla członków partii
narodowo-socjalistycznej oraz funkcjonariuszy SA i
Gestapo, którzy bezpośrednio uczestniczyli w
wyprowadzaniu Żydów z mieszkań. Chłód i
pragmatyzm dokumentu są zamierzone, chodziło o wywarcie
wrażenia, że uczestniczy się w czymś zwyczajnym, w
wypełnianiu normalnych obowiązków. Stąd
najistotniejszy jest tutaj aspekt techniczny, aby zrobić
wszystko tak, jak należy, ze „starannością, rozwagą”[5]:
wypełnić poprawnie i czytelnie dokumenty, wyłączyć piecyk,
przeliczyć bezbłędnie łyżeczki, pierścionki, pieniądze. I
to, co najważniejsze: zrobić to w ciszy, utrzymać
spokój, nie wprowadzić zamętu, aby nie zbudzić
sąsiadów. Spokój to ważna kategoria dla
wykonywanej tej nocy pracy. Zadziwiające, że rewolucja,
jaka miała się dokonać w imię narodowosocjalistycznych
pryncypiów, miała być w jednym z jej
najistotniejszych wymiarów niemal zanurzona w
ciszy. Owszem, powszechnie słyszalne było propagandowe
gardłowanie przeciwko Żydom, ale to, co kluczowe,
dokonywało się w ciszy. „Bezgłośna rewolucja”, oksymoron
mogący wywoływać uśmiech politowania, bo cóż to za
rewolucja, o której nikt nie usłyszy? Tutaj jednak
nie ma nic do śmiechu, a po plecach przechodzą dreszcze. Jak opisać wieczorne i nocne
spotkania 12 i 13 lutego 1940 roku? Powszechnie znana jest
relacja dra Ericha Mosbacha ze Stettina. Nazywa on tych,
którzy zjawili się w jego mieszkaniu, „uprzejmymi
Panami”[6].
Przyszli oni, aby wypędzić go z jego mieszkania,
pozwalając zabrać jedną walizkę, następnie pod eskortą
zawieźli go wraz z żoną i córką na dworzec
towarowy, tam zapakowali do pociągu, przetrzymywali w nim
kilkanaście godzin bez wody, o suchym chlebie, a potem
wydali rozkaz, aby przewieźć go kilkaset kilometrów
na wschód na teren okupowanej Polski, do Lublina.
Po drodze mógł dr Mosbach zobaczyć spragnionych,
zziębniętych, umierających ludzi, poniżonych i
przerażonych, chwytających się resztek nadziei, że to, co
się dzieje, skończy się dobrze. Wiedząc to wszystko, nie
można mieć wątpliwości, że sformułowanie nawiązujące do
zachowania funkcjonariuszy jest ironiczne. Nie jestem
jednak przekonany, czy ironia jest dobrą strategią
narracyjną. Być może, ale tylko w zderzeniu z tym, co
opowiadał po latach Manfred Heymann, 11-letni
wówczas chłopiec, na pierwszym miejscu stawiający
strach. Kontrapunkt dla określenia użytego przez dra
Mosbacha stanowić może również obraz 90-letnich
starców z jednego z domów opieki.
Wynoszonych na noszach i przewożonych wprost na dworzec.
Jeśli więc był spokój, to tylko pozorny. A jak wspomniany wieczór i
noc wyglądały u przywołanych już państwa Meyerów?
Czy niespodziewani goście byli równie „szarmanccy”
dla Käthe i Martina, zamieszkujących w kamienicy przy
Augustaplatz 3 (dziś to plac Lotników)? To
pozostaje i chyba już na zawsze pozostanie tajemnicą.
Dokumentów na ten temat brakuje. Ale co wiemy o
nich samych? Niewiele, tyle, ile możemy wyczytać ze
zgromadzonych w Archiwum Państwowym w Szczecinie kenkart.
One są nierzadko jedynym świadectwem istnienia ludzi
deportowanych w 1940 roku i zmarłych lub zamordowanych
jakiś czas później. Käthe miała 60 lat, siwe
włosy i nieśmiałe spojrzenie. Martin, starszy od żony o 8
lat, był lekarzem i starannie przycinał brodę, widać, że
lubił o siebie zadbać. Wiemy też to, co sami o sobie
napisali już po wywiezieniu ich na teren Generalnego
Gubernatorstwa. Zostali osadzeni w getcie w Głusku i
stamtąd słali listy do swoich przyjaciół w Holandii
i Szwecji. Nie ma wątpliwości, że korespondencja była
autocenzurowana, inaczej nie dotarłaby do nadawcy. Odbija
się w niej tęsknota za spokojem czasów minionych i
radość z rzeczy drobnych (niekiedy spełniona, innym razem
nie) – paczek ze smakołykami i mydłem, pamięci o obrazach
Botticellego, spaceru w przededniu wiosny – i słów
ciepłego wspomnienia o nich, oznaczających ni mniej, ni
więcej, że faktycznie wciąż istnieją. Listy dostarczają
również informacji o cierpieniu, znajdziemy w nich
ciemność, milczenie świata, głód, odmrożone stopy.
W jednym z nich Martin pisze: „Zazdroszczę Panu, drogi
Magnusie, elastyczności umysłowej, z jaką nadal studiuje
Pan językoznawstwo, w naszej sytuacji brak mi spokoju
psychicznego i odporności nerwów, a to, co kiedyś
potrafiłem, w dużej mierze zostało już zapomniane, starczy
tyle, żeby przeczytać przyzwoitą książkę”[7]. Z niemal całkowitą pewnością
stwierdzić można, że Käthe i Martin nie przeżyli
wojny, nie ma ich wśród znanych z imienia i
nazwiska 17 osób wywiezionych w 1940 roku ze
Szczecina i w różnych okolicznościach ocalonych.
Nie mamy jednocześnie informacji o tym, jak i kiedy
zmarli. Biorąc pod uwagę, że na liście deportowanych
sporządzonej przez Elsę Meyring przy ich nazwiskach nie ma
żadnego dopisku, uznać należy za najbardziej
prawdopodobne, iż stali się ofiarami akcji „Reinhardt” i w
1942 lub 1943 roku trafili prosto z getta do obozu
śmierci. Do Bełżca, Sobiboru lub Treblinki, być może na
Majdanek lub do Auschwitz II. Piszę o tych wydarzeniach, unikając
chłodnego naukowego tonu i precyzyjnego odnoszenia się do
poszczególnych etapów zagłady pomorskich
Żydów, obywateli państwa niemieckiego. Nie tylko
dlatego, że wydarzenia te mają już pokaźną literaturę[8].
Chcę zwrócić tym uwagę na pewien aspekt pracy
badawczej. Przeszukujemy, jako historycy, archiwa i
biblioteki, wertujemy dokumenty, książki, starając się
utrzymać nasze emocje w pewnym dystansie, niekiedy jednak
jest to trudne, bo temat uwiera i powoduje ciągły
dyskomfort. Nie przez wzgląd na deficyt dokumentów,
ale dlatego, że tak silnie oddziałuje temat. Osadzamy się
w nim, nasiąkamy, zwłaszcza gdy badania odnoszą się do
zdarzeń szczególnie dramatycznych, niosących
informację o ludzkim bólu, poniżeniu, śmierci,
czasem są to tematy po prostu niepojmowalne, jak to ma
miejsce w przypadku Zagłady. Chyba od początku moich badań
nad szczecińską deportacją, a zajmuję się tym tematem od
ponad pięciu lat, szukałem w nim, poza wszelkimi kwestiami
poznawczymi, również takiej przestrzeni,
która dawałaby możliwość zobaczenia nie tylko
wymiaru politycznego, statystycznego czy społecznego
opisywanego zdarzenia, ale też dotknięcia go w
sposób emocjonalny. Dlatego tak wiele pisałem o Gisele
Edel i jej rodzicach, również o bliskich Lothara
Barucha (Lesliego Brenta) i o nim samym. Wydaje mi się, że
równie ważne jest w tym przypadku, poza odkryciem
mechanizmu zbrodni, także zwrócenie uwagi na
jednostkę, odsłonięcie choć części jej podmiotowości,
którą planowano unicestwić. Jest to zatem z jednej
strony sprzeciw wobec próby zanonimizowania losu
deportowanych, ale też chęć spotkania i zbudowania
relacji, owszem, naznaczonej ciszą i niemożnością, ale
niezbędnej, jak mi się wydaje, do zrozumienia tego, co się
wydarzyło w 1940 roku i w latach kolejnych. Nie chodzi tu
o pamięć. Chodzi o gest. 3.
Projekt/proces, 2019–2022–? „Wszystko zaczęło się na
Niebuszewie”. Wracam do tego zdania, aby pokazać, jak
ważna jest przestrzeń dla realizowanego przez Weronikę
Fibich i Natalię Szostak projektu. Obie
mieszkały/mieszkają w tej szczecińskiej dzielnicy,
jednoznacznie od okresu powojennego skojarzonej z Żydami.
Osiedlali się oni w Szczecinie począwszy od roku 1945,
najczęściej byli to „repatrianci” ze Związku Radzieckiego,
ludzie ocalali od Zagłady, doświadczeni często przez
deportację z terenów wschodniej Polski lub
uciekinierzy, słusznie zalęknieni o swoją egzystencję pod
niemiecką okupacją. „Lejbuszewo”, od imienia Lejb, to
wciąż jeszcze, choć już bardzo rzadko spotykana nazwa
dzielnicy, bo przez dziesięciolecia straciła ona
swój specyficzny wymiar. Przyczyniły się do tego
kolejne fale emigracji, przede wszystkim jednak rok 1968 i
kampania antysemicka, która była przyczyną
wyjazdów zwłaszcza młodszego pokolenia. Jednak
ktoś, kto ma świadomość historii dzielnicy, bez trudu
znajdzie przestrzenie związane z żydowską przeszłością
miejsca. Weronika Fibich lubi opowiadać
historię spotkania z Różą Jutkiewicz. Poznały się w
Hamburgu podczas realizacji jednego z licznych
projektów, które artystka przeprowadza
najczęściej w Ośrodku Teatralnym KANA. Rozmowa dotyczyła
przeszłości, żydowskiego życia w powojennej Polsce,
Niebuszewa, emigracji i śnionego przez wiele lat snu o
kaflach, jakie znajdowały się w szczecińskiej kamienicy, w
której się wychowywała. Na jednym z pokazywanych
przez kobietę zdjęć, wykonanym, kiedy była dzieckiem,
Weronika rozpoznała charakterystyczny balkon swojego
mieszkania. Jedno miejsce związało w sobie losy
dwóch kobiet, zupełnie nieświadomych do pewnego
momentu wzajemnego istnienia. Jest w tym coś
nadzwyczajnego, ale też zupełnie przypadkowego,
uzmysławiającego, że przeszłość innych osób stać
się może dla nas czymś istotnym i bliskim w sposób
nieoczekiwany, nie zawsze też musi to być poprzedzone
jakąś naszą aktywnością. Na pewno jednak istnieć powinno
coś, co nazwać można otwartością i wrażliwością na
spotkanie z kimś lub czymś, co stać się może częścią
prywatnego doświadczenia. Ten rodzaj otwartości widać w pełni
na przykładzie kolejnych odsłon realizowanego projektu.
Artystki zaczęły go przygotowywać w 2019 roku, a pierwszym
efektem ich pracy była Wprawka z 22
września 2020 roku i cztery lodowe bloki umieszczone w
różnych miejscach Niebuszewa. Ich wybór był
nieprzypadkowy, wskazywał na miejsca, w których
mieszkali wybrani deportowani. Konkretne adresy miały
przywoływać konkretne osoby: na ulicy Świętej Barbary 4
(wcześniej Dorotheenstraße 4) mieszkał Wilhelm
Leske, na Juliana Ursyna Niemcewicza 12b
(Elysiumstraße 12b) mieszkał Max Lachmann, na Adama
Naruszewicza 14 (Stoewerstraße 14) mieszkała Flora
Friedländer, na Ofiar Oświęcimia 21
(Heinrichstraße 21) mieszkała Betty Mannheim. W
lodzie ukryte były listy wysłane z getta w Głusku przez
małżeństwo Meyerów i przepisane odręcznie przez
artystki. One same o Wprawce
mówiły, że jest to „ćwiczenie sprawdzające, gdzie i
czy w ogóle istnieje współczesna pamięć o
deportacji, co się z nią dzieje i jaką my, tj.
współcześnie żyjący szczecinianie, pełnimy w tym
rolę”[9]. Projekt łączył w sobie kilka form
wyrazu, był działaniem artystycznym i performatywnym,
instalacją, badawczym rekonesansem i grą miejską. Spod
topniejącego lodu miała wyłaniać się informacja o
przeszłości, a same bryły pozostawiały na miejscu widoczny
ślad, nietrwały, ale też ulotna jest pamięć. Natalia
Szostak tak mówiła o naturze używanych symboli:
„Lód jest znakiem chłodu, który ich otaczał.
Ale to także woda, coś płynnego, niekontrolowanego, co
teraz jest statyczne, zatrzymane”[10].
Trudno wypowiadać się szerzej o społecznym wymiarze
projektu, bo badań na ten temat, jak dotąd, nie
prowadzono, dysponujemy zaledwie spostrzeżeniami i
wrażeniami z rozmów. Wiadomo, że przechodnie
dostrzegli wyraźny znak w przestrzeni, znane są ich
reakcje, coś niecoś wiemy o tym, jak ów symbol
skomunikował się z ich wrażliwością. Ale czy zaistniał w
powiązaniu z pamięcią o deportacji z 1940 roku i jej
ofiarami? Czy topniejąca bryła rzeczywiście odsłoniła
przed nimi informację o czasie minionym? Pewności co do
tego nie ma, bo cel, jaki zdefiniowały artystki, był
niezwykle ambitny. Współcześni szczecinianie wiedzą
o wydarzeniach z okresu wojny niewiele, nierzadko nic.
Formatowana jednoznacznie narodowo i centralistycznie
polityka historyczna spowodowała, że miasto sprzed 1945
roku jest najczęściej przestrzenią jeśli nie obcą, to
anonimową, a jeśli nawet jakoś ją rozpoznano, to jest to
wciąż miejsce „niezamieszkane”, pozbawione osobowego
kontekstu. Co jest przeszkodą? Jak zwykle: język i
świadomość historyczna, ukształtowane i przywiązane do
tego, co najlepiej znane, a co często oznacza po prostu
narodowe. Uwzględniając powyższe: wydaje się,
że kluczowe we Wprawce
było doświadczenie samych artystek, bo to one w
największym stopniu wprawiały się we wspominaniu i
pamiętaniu. Cierpliwie pracowały z dokumentami, odszukując
w nich ludzkie doświadczenie, jednostkowość, twarze,
charakter pisma, domy. Przepisywane ręcznie listy
Meyerów były dla Weroniki i Natalii fizycznym
aktem, uwalniającym i dotkliwym, dającym specyficzny wgląd
w chłód przestrzeni, w jakiej znalazło się po
deportacji małżeństwo, w ich emocje, nadzieje oraz strach.
Był to jednocześnie moment inicjacji, otwierający artystki
na długotrwały proces realizowany w kolejnych
artystycznych przedsięwzięciach. Jego cechą
charakterystyczną jest pewna powtarzalność: gestów,
sytuacji, artefaktów, ścieżek, metafor. Nie jest to
jednocześnie powtarzalność mechaniczna, bo kolejne etapy
procesu wywoływane są przez kolejne intelektualne i
emocjonalne impulsy, płynące np. z lektury Emmanuela
Lévinasa, Hansa Beltinga czy Winfrieda Georga
Sebalda[11].
Czym innym jest bryła lodu we Wprawce, czym
innym w instalacji immer
noch Schnee und Eis, pokazywanej na zbiorowej
wystawie w TRAFO Trafostacji Sztuki w Szczecinie pomiędzy
lutym a czerwcem 2021 roku. Podobnie rzecz się ma z
podróżami na Lubelszczyznę, jakie artystki odbyły,
realizując Experiment
in Catastrophe w lutym 2021 i styczniu 2022 roku
oraz z powracającymi w kilku wariantach fotografiami
Käthe i Martina Meyerów. Repetycje są
znaczące, zwracają uwagę na to, że jednorazowy gest jest
niewystarczający, że potrzebna jest praca trwająca
znacznie dłużej, choć nie sposób określić jej
punktu finalnego. To ciągła praca z pamięcią, a
dokładniej: z miejscami pamięci i miejscami w pamięci. Choć działania podejmowane przez
Natalię i Weronikę realizowane są pod różnymi
nazwami i korzystają z wielu form ekspresji, to ich istota
jest jedna. Wyraża się ona w świadomym geście uobecnienia
nieobecności tych wszystkich, którzy w 1940 roku
zostali wywiezieni ze Stettina i zostali zamordowani w
okupowanej przez Niemców Polsce. Nie jest to gest
nowy i praktykuje się go w wielu miejscach, w
których Zagłada wytworzyła pustkę. Splata się on z
różnej natury działaniami artystycznymi i
perfomatywnymi. Uobecnieniem nieobecnego jest dla
przykładu zaprojektowane przez Daniela Libeskinda Muzeum
Żydowskie w Berlinie, międzynarodowy projekt Stolpersteine
Guntera Demniga, ale też liczne działania podejmowane w
Polsce przez Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie[12].
Pisząc o lubelskiej instytucji kultury, Izabela
Skórzyńska, historyczka zajmująca się pamięcią o
Zagładzie, podkreślała, jak ważny jest dla jej działań akt
odchodzenia i odsyłania w przeszłość tego, czego już nie
ma, a więc ludzi, na których dokonał się genocyd,
ale też miasta, bo dokonano tu urbicydu i z przestrzeni na
zawsze zniknęły dawne ślady obecności Żydów.
Ów akt ma wynikać z głębokiego przeżywania braku
czy pustki przez tych, którzy „ból
nieistnienia żydowskiej tożsamości i odpowiedzialność za
ten fakt biorą dziś na siebie, bez względu na to, kim są”[13]. Uobecnienie nie jest prostą
działalnością odtwórczą, nie jest to także
próba „wejścia w czyjeś buty”, daleko mu zarazem do
naiwnego „psychologizowania” i „metafizyki”. Pamiętać
należy przez cały czas o tym, że mamy do czynienia z
działaniem performatywnym, które stwarza odbiorcy
olbrzymie pole interpretacyjne. Do niego zatem należy
odczytanie zdjęć i filmów z podróży
artystek, to on ostatecznie rozsupływać będzie pustkę
zimowego krajobrazu, pojawiający się często na
fotografiach żółty kolor i np. takie słowa Natalii
Szostak: „Kiedy wsiadałyśmy do pustego autobusu
podmiejskiego, ciemniał błękit nieba. Wysiadłyśmy kilka
przystanków dalej, przy Głuskiej. Skręciłyśmy
między parterowe zabudowania. Za nimi kończyła się
asfaltowa droga i światło lamp. Nagle ciemność. Otwarcie
przestrzeni, skrzypienie śniegu, biel, zarys terenu.
Skręcamy w stronę lasu. Nienaruszona gładka połać, puch,
cisza. Są. Cztery solidne pionowe płyty. Zarosłe,
zamszone. Tuż przy drodze, niczym występujące z dziczy.
Wrośnięte w jej ścianę; zatrzymane”[14].
Od wrażliwości i otwartości
odbiorcy zależy to, czy zechce on podążyć za sugestiami
artystek. Innymi słowy, czy wyrazi zgodę, aby spotkać się
z nimi i uczestniczyć w uruchomionym przez nie procesie.
Jego wyborem jest też decyzja, czy zechce podążyć za nimi
do końca, bo niesie to w sobie elementy, które
zakładają uczestnictwo w czymś bardzo intymnym, nawet
jeśli wciąż porusza się w przestrzeni performowanej.
Wspomniany wcześniej akt odchodzenia i odsyłania w
przeszłość przywołuje przecież jednoznaczne skojarzenie z
pochówkiem i żałobą, rytuałami nieodmiennie
powiązanymi ze śmiercią, które jednak w przypadku
większości ofiar Zagłady nie zostały dopełnione. Projekt
Natalii Szostak i Weroniki Fibich jest więc także pewnym
wariantem żałoby, zastępczym, niewypowiedzianym wprost
dopełnianiem rytuału odnoszącego się do tych,
których nie opłakano i których groby nie
istnieją. Jeśli żałoba, jak powiadają
psychologowie, jest naturalnym początkiem zapominania o
zmarłym, to proces zainicjowany Wprawką ma
również temu służyć. Brzmi to paradoksalnie w
kontekście wcześniejszych deklaracji związanych z
przypominaniem i pamięcią, ale to sprzeczność pozorna. Nie
od dziś wiadomo, że pamięć oraz zapominanie są ze sobą
splecione, stanowiąc kluczowe kategorie przy badaniu
pamięci indywidualnej i zbiorowej. Dlatego tak ważne dla
obu artystek tworzących projekt jest pytanie, które
zadają sobie i odbiorcy w ślad za Izabelą
Skórzyńską: jak zapomnieć to, czego nie da się
zapomnieć?[15] W kontekście odwołania się tu do
kategorii istotnych z perspektywy kultury pamięci można
też zwrócić uwagę na to, jak projekt Weroniki
Fibich i Natalii Szostak wpisuje się we
współcześnie funkcjonujące wzorce. Jest on z
pewnością próbą stworzenia pamięci dialogicznej,
ponadnarodowej, gdzie nie dochodzi do „zlewania się” i
miksowania wspomnień, czy też ich uwspólnienia, ale
gdzie kluczem jest rozmowa, wzajemność w odwoływaniu się
do różnych punktów widzenia oraz zdolność do
przyłączania rozmaitych obrazów historii i
doświadczeń z nią związanych[16].
Dla szczecińskich artystek kwestie narodowe są w zasadzie
mniej istotne, niemal zupełnie o nich nie mówią,
ale bezsprzecznie tworzą przestrzeń dla spotkania opartego
na rozmowie i wymianie doświadczeń, a te mogą być
zakorzenione w rozmaitych językach, gestach i tradycjach. Ważna dla zrozumienia
zaproponowanych przez artystki praktyk upamiętnienia może
być również kategoria pamięci zapośredniczonej. Na
pewno trudno w tym przypadku mówić o postpamięci w
taki sposób, w jaki pisała o niej Marianne Hirsch.
Nie jest to bowiem pamięć potomków deportowanych, a
więc tych, „którzy dorastali w środowisku
zdominowanym przez narracje wywodzące się sprzed ich
narodzin”[17].
Nie można tu więc mówić o zapośredniczeniu traumy.
To inna sytuacja. W koncepcie Hirsch zwraca jednak uwagę
sugestia, że współczesna relacja „wobec przedmiotu
czy źródła jest zapośredniczona nie poprzez
wspomnienia, ale wyobraźnię i twórczość”[18].
Wydaje się to trafne, bo odwołanie się do wyobraźni w
projekcie/procesie Weroniki Fibich i Natalii Szostak jest
sprawą fundamentalną. Jej rozbudzeniu służą więc
fotografie, bryły lodu, listy pisane przez deportowanych. Interesującym wariantem pamięci
zapośredniczonej jest pamięć protetyczna (prosthetic memory),
w której element wyobraźni i twórczości
również odgrywa niebagatelną rolę[19].
Ma ona dodatkowo kilka innych cech, które dobrze
oddają sens podejmowanych działań. Twórczyni
pojęcia, Alison Landsberg, tłumaczyła, że ten rodzaj
pamięci „pojawia się na styku człowieka i historycznej
narracji o przeszłości, w miejscu eksperymentalnym, takim
jak kino czy muzeum. W momencie kontaktu wyłania się
doświadczenie, przez które osoba scala się z
większą historią. (…) W procesie tym osoba nie tylko
przyswaja pewną historyczną narrację, ale przyjmuje też
bardziej osobistą, głębiej odczuwaną pamięć o minionym
wydarzeniu, którego sama nie doświadczyła”[20].
Niezbędne wydaje się dodanie, że pamięć protetyczną
cechuje „zdolność do odczuwania empatii i
odpowiedzialności społecznej oraz zawieranie sojuszy,
które wykraczają poza rasę, klasę i płeć”[21]. 4.
Zakończenie. 12 lutego 2022 roku Jest późne popołudnie,
pracowite, a jednocześnie niemal nieruchome. W tle muzyka
tria Ayumi Tanaki z płyty Subaqueous Silence.
Towarzyszyła mi ona przez kilka tygodni powstawania tego
tekstu. Nie potrafię klarownie wytłumaczyć tego splotu.
Zaistniał. Jest. Muzyka nie stanowi jednak dla mnie
ilustracji, stała się przedłużeniem, uzupełnieniem tego,
co w swoim projekcie/procesie zrobiły Natalia i Weronika.
Może za sprawą ciszy, która jest w niej tak
istotna? Może dlatego, że niesie ten podobny rodzaj
intymności i wrażliwości? Może? Zdaję sobie sprawę z
arogancji mojego myślenia, bo samodzielnie dopisuję coś na
marginesie oryginalnego konceptu stworzonego przez
artystki bardzo świadome swoich działań. Ale pamiętam
także o ich zachęcie, aby w tym, co robią, poszukać
własnych tropów, o tym, że ich praca jest otwarta
na „odkrycia” i daje sposobność do rozmaitych spotkań. Wciąż zastanawiam się, czy dobrze
zrozumiałem pracę Natalii i Weroniki, choć dziś już nie
wiem, czy w ogóle tak można stawiać sprawę. Może
istotniejsze są impulsy, które mi ona ofiarowała, i
fakt, że dzięki niej mam jeśli nie pewność, to głębokie
poczucie, iż chłodny historyczny przekaz jest w przypadku
deportacji roku 1940, może w ogóle w odniesieniu do
Zagłady, niewystarczający, nawet niestosowny? Chciałbym,
żeby projekt/proces zainicjowany przez szczecińskie
artystki miał swoją kontynuację i wdzięczny im jestem za
spotkanie. Bo wspólnie możemy zastanawiać się, jak
pamiętać i zapomnieć to, czego nie da się zapomnieć. [1] H.
Arendt, Eichmann
w
Jerozolimie. Rzecz o banalności zła, tłum. A.
Szostkiewicz, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010. [2] B.
Twardochleb, Gegen
das Vergessen. Andrzej
Kotula engagiert sich für eine
europäische Erinnerungskultur in Stettin /
Niezgoda na
zapomnienie. Portret:
Andrzej Kotula działa na rzecz europejskiej
kultury pamięci w Szczecinie,
„Dialog” 2020, nr 133, s. 76–88. [3] G.
Aly, Europa
przeciwko Żydom 1880–1945, tłum. J. Czudec,
Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2021, s. 464. [4] R.
Hilberg, Sprawcy,
ofiary,
świadkowie. Zagłada Żydów 1933–1945,
tłum. J. Giebułtowski, Wydawnictwo Cyklady, Warszawa
2007,
mobi loc. 385. [5]
H. Müssener, W. Wilhelmus (wyd.), Stettin – Lublin – Stockholm. Elsa
Meyring: Aus dem Leben einer deutschen
Nichtarierin im zwanzigsten Jahrhundert, Ingo Koch
Verlag, Rostock 2015, s. 81. [6] W.
Wilhelmus, Flucht
oder Tod. Erinnerungen und Briefe pommerscher
Juden über die Zeit vor und nach 1945,
Ingo Koch Verlag, Rostock 2001, s. 196. [7]
Tamże, s. 252. [8] Zob. m.in. W. Wilhelmus (oprac.), Auf jeden Wagen
kommt es an! Die Namensliste der 1940 aus dem
Regierungsbezirk Stettin
deportierten Juden, Sonderheft der Rostocker
Zeitschrift “Zeitgeschichte regional”,
Rostock 2009; H. Müssener, W. Wilhelmus, Stettin –
Lublin – Stockholm. Elsa Meyring: Aus dem Leben
einer deutschen Nichtarierin im zwanzigsten
Jahrhundert, Ingo Koch Verlag, Rostock 2015;
E. Krasucki, Historia
kręci drejdlem. Z dziejów (nie tylko)
szczecińskich Żydów, Dom Wydawniczy Księży Młyn, Łódź
2018, s. 85–121. [9]
Nagranie wywiadu Agaty Rokickiej z Weroniką Fibich i
Natalią Szostak, zob. „Zachowani w
kenkartach” – reportaż Małgorzaty Frymus,
Polskie Radio Szczecin, 30 września 2020, dostęp:
15.02.2022, [online]
https://radioszczecin.pl/395,2663,zachowani-w-kenkartach-reportaz-malgorzaty-frymu. [10]
A.D. Liskowacki, Policzalna nieobecność. Rozmowa z Weroniką
Fibich i Natalią Szostak, „Kurier
Szczeciński”, 22 września 2020, s. 6. [11]
Zob. E.
Lévinas, Całość i
nieskończoność. Esej o zewnętrzności, tłum.
M. Kowalska, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa
2014; H. Belting, Antropologia
obrazu. Szkice do nauki o obrazie, tłum. M.
Bryl, Universitas, Kraków 2007; W.G.
Sebald, Austerlitz,
tłum. M. Łukasiewicz, W.A.B., Warszawa 2007. [12] M.
Popczyk, Berlin
–
miasto widzialnej nieobecności, w: Dylematy
wielokulturowości, red. W. Kalaga,
Universitas, Kraków 2004, s. 239–261; Stolpersteine,
dostęp: 15.02.2022, [online]
https://www.stolpersteine.eu; M. Krzykała, Jak dbać o
pamięć zdarzeń i dziedzictwo kulturowe? Ośrodek
„Brama Grodzka – Teatr NN”, w: Wiedza
(nie)umiejscowiona. Jak uczyć o Zagładzie w Polsce
w XXI wieku?, red. K. Liszka, Universitas,
Kraków 2021, s. 207–229. [13] I.
Skórzyńska, Inscenizacje pamięci: misteria
„nieobecności” w Lublinie, w: Inscenizacje
pamięci, red. I. Skórzyńska, C.
Lavrence, C. Pépin, Wydawnictwo Poznańskie,
Poznań 2007, s. 90. [14] N.
Szostak, Experiment
in Catastrophe. Podróż
śladami deportowanych mieszkańców Stettina
w lutym 1940 r., „Uniwersyteckie
Czasopismo Socjologiczne. Academic Journal of
Sociology” 2021, nr 28, z. 2, s.
21. [15] I.
Skórzyńska, Zapomnienie: gdzie jest i jak pracuje w
kontekście historii i pamięci Zagłady, dostęp:
15.02.2022, [online]
https://www.youtube.com/watch?v=itNxbskJZpw. [16] A.
Assmann, Podzielona
pamięć
Europy. Koncepcja pamięci dialogicznej, tłum.
E. Grotek, w: Dialog
kultur pamięci w regionie ULB, red. A.
Nikžentaitis, M. Kopczyński, Muzeum Historii Polski,
Warszawa 2014, s. 18–22; L. Passerini, Response on
Borders, Conflict Zones, and Memory, “Women's
History Review” 2016, nr 3, s. 447–457. [17] M.
Hirsch, Żałoba
i
postpamięć, tłum. K. Bojarska, w: Teoria wiedzy o
przeszłości na tle współczesnej humanistyki,
red. E. Domańska, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań
2010, s. 254. [18]
Tamże. [19]
A. Landsberg,
Prosthetic memory: the ethics
and politics of memory in an age of mass
culture,
w: Memory and popular film,
red. P.
Grainge, Manchester University Press, Manchester
2003, s. 144–161. [20] A.
Landsberg, Prosthetic
Memory. The Transformation of American Remembrance
in the Age of Mass Culture, Columbia
University Press, New York 2004, s. 20, cyt. za: A.
Erll, Kultura
pamięci. Wprowadzenie,
red. M. Saryusz-Wolska, tłum. A. Teperek,
Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa
2016, mobi loc. 5523. [21] Tamże. |
|||||||||||||
Experiment in Catastrophe |